Czy macie czasem tak, że spoglądacie na jakieś zdjęcie i nagle przed oczami znów staje wam tamta chwila, sytuacja, widok? Zdjęcie bywa takie sobie, ale w połączeniu z waszymi wspomnieniami sprawia, że staje się wyjątkowe i sentymentalne? Ożywają dźwięki, kolory, smaki, zapachy? Ja tak mam dość często, dlatego postanowiłam wprowadzić na blog nowy cykl - historia jednego zdjęcia. Od czasu do czasu będę tutaj wrzucać zdjęcie i krótki lub dłuższy opis tego z czym mi się kojarzy, co mi przypomina, jaką chwilę uwieczniło. Mam nadzieję, że i wam się spodoba.
Na pierwszy ogień przedstawiam wam fotografię zrobioną w sierpniu 2010 roku (ostatnio zdałam sobie sprawę, że to już 7 lat!) w chorwackim Dubrowniku. Od trzech tygodni byłam w autostopowej podróży po Bałkanach i oto wreszcie udało nam się dotrzeć do tej Perły Adriatyku. Plan na wyjazd był prosty - bierzemy 150€ w kieszeń i jedziemy do Albanii. Okazało się jednak, że Chorwacja, którą mieliśmy po drodze jest droższa niż zakładaliśmy i pochłonęła większość naszego budżetu wyjazdowego. W efekcie po dotarciu do ostatniego punktu tego kraju - bardzo turystycznego a co za tym idzie, bardzo drogiego - stać nas było na zupę pomidorową oraz kawę po bośniacku. Było koszmarnie gorąco, jeszcze bardziej jasno i słonecznie a my byliśmy niemożliwie głodni.
Zupa była najlepszą zupą pomidorową jaką kiedykolwiek jadłam, chociaż po dziś dzień nie wiem czy była to rzeczywiście kwestia wyjątkowego smaku i kremowej konsystencji czy może jednak świadomość ile za nią zapłaciłam (i jak niewiele pieniędzy zostało mi w portfelu) zrobiła swoje. Tak czy siak, wspominam ją jako absolutnie wyborną. Pachniała pomidorami najbardziej ze wszystkich zup, które jadłam i wcześniej i później.
Jednak jeszcze bardziej wyborną okazała się kawa po bośniacku, którą zamówiłam z ciekawości - wcześniej słyszałam tylko o niej, ale nie miałam nigdy okazji spróbować. Kawa po bośniacku, kawa po serbsku, kawa po turecku (nie mylić tu z nazywanym tak u nas zaparzaniem kawy w szklance) - ma wiele nazw, ale pod każdą z nich kryje się wyborny sposób przygotowywania kawy. Mówi się o niej, że powinna być czarna jak noc, gorąca jak piekło i słodka jak miłość. Ta, którą otrzymałam z pewnością taka była - kiedy patrzę na to zdjęcie, jej słodki i intensywny smak oraz gęstość znów ożywają.
Niezbędnym elementem takiej kawy jest tygielek (džezva), w którym zaparza się kawę oraz niewielka porcelanowa czarka, z której pije się tę gęstą i aromatyczną ambrozję. Niektóre miejsca podają do kawy cukier, który samemu dawkuje się według potrzeb (już jedna kostka cukru wystarcza, żeby zasłodzić zawartość czarki), w innych rozpuszczony cukier znajduje się już bezpośrednio w kawie. Często podaje się ją także ze szklanką wody, chociaż nie jest to obowiązkowy element, ale kawa po bośniacku na pewno nie może obejść się bez lokum (znane też pod nazwami rahat-lokum lub, nieco bardziej swojsko, rachatłukum). To swego rodzaju słodka galaretka obtoczona w cukrze pudrze, czasem także orzechach podawana w formie niewielkich kostek o różnych smakach.
Ten kto nie lubi słodkiego z pewnością cierpiałby nad tym napojem, ale zapewniam was, że jeśli kiedyś będziecie mieli okazję spróbować tego rodzaju kawy - zróbcie to a na pewno nie pożałujecie. Najlepiej w jakiejś małej bałkańskiej kafanie, otoczeni przez tłum Bośniaków, Serbów czy Turków, którzy bez takiej kawy (i papierosa) nie wyobrażają sobie życia. Wrażenia niezapomniane! A ja po dziś dzień, gdy natknę się na to zdjęcie, mam znów przed oczami to prażące słońce, oślepiającą biel murów miasta, wyjątkowy aromat napoju i rozpływający się w ustach smak najsłodszej kawy jaką można pić... Ech, napiłabym się jej znowu!